Kiedy myślę o śmierci...
4 listopada 2003 roku pracownicy Biblioteki Uniwersyteckiej KUL spotkali się
w kościele pw. Wszystkich Świętych na cmentarzu przy ulicy Lipowej w Lublinie.
Doroczną Mszę Świętą - za zmarłych bibliotekarzy, ich krewnych i przyjaciół
oraz za dobroczyńców Biblioteki - odprawił dyrektor ks. Tadeusz Stolz.
Jego rozważanie o życiu i śmierci wywarło na obecnych duże wrażenie.
Poniżej publikujemy je w całości.
Stary, zabytkowy cmentarz przy ulicy Lipowej w Lublinie (fot. Jolanta Wasilewska) |
Lublin, ulica Lipowa, brama główna cmentarza (fot. NN) |
Lublin, ulica Lipowa, cmentarz w listopadową noc (fot. NN) |
Kiedy myślę o śmierci, myślę najpierw o przyrodzie, o tym naturalnym "milieu de l’homme",
gdzie wszystko się rodzi, przemienia i umiera, bezpowrotnie przemija, trwa krótko i efemerycznie,
jak kwiat co na jedną noc zakwita lub rośnie lat tysiąc, jak kalifornijska sekwoja wiecznie zielona.
Każda roślina ma kres swego czasu, każdy ptak kiedyś ostatni raz wzbije się w niebo
i łania ostatni raz pochyli się nad źródłem.
Myślę podobnie o historii ludzkości, o kulturach i cywilizacjach, które powstają, kwitną, chorują
- i obumierają. Na gruzach jednej powstaje inna. Czasem z tęsknotą i zazdrością myślimy o tych,
którzy kiedyś żyli, a czasem z zadowoleniem i dumą o naszych czasach, z niepokojem o przyszłości.
Każda epoka, każda cywilizacja miała swoje wydarzenia piękne i barbarzyńskie, swojego Kaina i Abla.
Kiedy myślę o śmierci, mam przed oczyma cmentarze:
- przebogate groby faraonów – w Dolinie Królów na Zachodnim Brzegu królewskich Teb
(dzisiejszy Luksor);
- nekropolię Etrusków w Cervetrei, z grobowcami w kształcie ogromnych kurhanów
z przygotowanymi wewnątrz łożami dla ciał zmarłych;
- rzymskie, sięgające w głąb ziemi katakumby o kilometrowych korytarzach i tysiącach
wielopiętrowo wykutych w tufie nisz;
- proste, skrzynkowe, wykonane z kamienia groby na cmentarzysku Merowingów w środkowej Francji;
groby otwarte, jakby właśnie tam spełniła się wizja proroka Ezechiela o powrocie kości do życia;
- współczesny rzymski cmentarz na Campo Verano, rzekłoby się osiedle umarłych:
wielopiętrowe bloki po około 5 tysięcy grobów każdy;
- paryski cmentarz Père Lachaise z grobami Abelarda i Heloizy, Chopina i Edith Piaf;
- małe włoskie cmentarzyki, niekiedy z rodzinnymi grobowcami – kapliczkami;
- uporządkowane wzorowo, przebogate w zieleń cmentarze niemieckie;
- cmentarze amerykańskie, z wyłącznie pionowymi tablicami i dokładnie wystrzyżoną trawą;
- rozsiane po świecie cmentarze polskich żołnierzy, którzy nie byli agresorami, nie najeżdżali,
ginęli za Wolność - "Naszą i Waszą...";
- i wreszcie – nasze polskie: pełne nostalgii, gdy puste, widziane o zmierzchu w czas jesiennej szarugi
oraz pełne piękna i ciepła, gdy przychodzimy w noc Wszystkich Świętych i oglądamy je podświetlone
tysiącami żywych płomyków, których niespokojne światło odbite od liści kasztanów, klonów i brzóz
daje wrażenie jakby nad cmentarzem unosiła się złota kopuła świątyni niebieskiego Jeruzalem –
"Miasta Wszystkich Świętych".
Mam przed oczyma cmentarze w parafiach, w których posługiwałem duszpastersko. Wielu ludzi
pochowałem. Zdecydowanej większości nie znałem ani z twarzy, ani z imienia – ale czuję się z nimi
wszystkimi związany duchowo i zobowiązany do stałej za nich modlitwy.
Myślę także o tych miejscach, które cmentarzami być nie miały, jak Las Bykowski koło Kijowa -
gdzie w czasach terroru stalinowskiego mordowano ludzi i odmawiano im prawa nawet do pochówku.
Zajechałem tam z przyjaciółmi kilka lat temu; od pewnego czasu są na drzewach zawieszone tabliczki
z imionami pomordowanych.
Kiedy myślę o śmierci, myślę o człowieku.
Przychodzą mi na myśl konkretni ludzie, mający swe imię jedyne i swoją jedyną historię.
Proszę pozwolić, że w ten czas wypominkowy przywołam niektóre postaci. Może w ich losie
każdy z nas dojrzy innych, sobie tylko znanych i poleci ich Bogu w modlitwie:
- Bernadeta – pierwsze dziecko moich Rodziców, moja siostra – żyła tylko dwa dni.
Wspominam w tym miejscu wszystkie dzieci: i te upragnione, oczekiwane przez rodziców
i te "kłopotliwe", którym nie dane było ujrzeć światła dziennego;
- Leonardo – 6-letni chłopczyk, który w Prato (we Włoszech) zginął pod ciężarówką.
Na pogrzebie nie mówiliśmy mu "Żegnaj" – "Addio", lecz "Do zobaczenia" – "Arrivederci".
Wspominam tu wszystkie dzieci, którym nie udało się dorosnąć;
- Janek – 17-letni chłopiec z mojej pierwszej parafii. Umarł nagle na białaczkę, która się uaktywniła.
Na pogrzebie było tak wiele młodzieży, którą uczyłem, że do dziś widzę ich wszystkich
trzymających w rękach zapalone zwykłe domowe świece i ich blade, przerażone twarze,
bo okazało się realnym, że śmierć wybiera także z ich szeregu;
- Anka – miała 21 lat, gdy ją poznałem. Na twarzy widać było wyraźnie ślady nieprzeciętnej urody.
Od 14 roku życia brała narkotyki. Przyszła do spowiedzi – a miała wszystkie możliwe grzechy.
Gdy po spowiedzi powiedziałem: "Udzielę Ci teraz Komunii Świętej", z niedowierzaniem zapytała:
"Ja naprawdę mogę przyjąć Komunię? Przecież ja... ja na pewno będę ćpać, ja muszę!".
Odpowiedziałem: "Jeśli tylko chciałabyś, by było inaczej, to mimo, że nie wierzysz, że to możliwe,
możesz, powinnaś i masz prawo do Komunii Świętej". Potem jeszcze od czasu do czasu
pokazywała się, by porozmawiać i... znikła. Obawiam się, że już dawno wzięła śmiertelną dawkę,
ten tzw. "złoty strzał", o którym często mówiła.
Wspominam kolegów ze szkoły, z seminarium, z lat duszpasterstwa i studiów w Rzymie:
Jurka, Jacka, Józka, Zenka, Piotra, Michała, Ryśka, Stacha i Kazika z Rzymu.
Z Kazikiem wyskoczyliśmy kiedyś do Tivoli, by tam wśród przepięknych ogrodów i dziesiątek fontann
odpocząć od doktoratów. Prowadziliśmy przyjacielską rozmowę na ważne tematy, a skończyliśmy ją
późno w nocy w jakiejś zapomnianej pizzerii w Rzymie. Kazik nie wiedział, że śmierć jest blisko: rak.
Doktorat bronił już o kulach. Umarł w pół roku później – w Polsce. Przeżył ledwo czterdzieści lat.
Byłem już w kraju od kilku tygodni, ale nikt nie dał mi znać o jego pogrzebie.
Wspominam Zosię – poetkę z Lublina, moją rówieśniczkę. Odeszła już ponad 10 lat temu.
Osierociła dwoje czy troje dzieci. Nie rozumieliśmy jej. Najbardziej bała się jesieni. Miała swoje kłopoty,
z którymi nie umiała sobie poradzić. Wiersze jej są tak smutne – i tak ładnie pisane.
Miałem też swego Żebraka, w Katedrze. Regularnie przychodził po pieniądze, wiecznie brudny,
często pijany, prawie zawsze kłamał. Inżynier, który znalazł się na dnie. Rodzina się go wyrzekła,
ale on z tego, co uzbierał, jeszcze coś zanosił dzieciom. Żartowałem, że gdyby miał umierać,
to niech nie zapomni się odmeldować. Szczerze chciałem go pochować... Odszedł niezauważenie.
Pracowałem już w Bibliotece, gdy się dowiedziałem, że nie żyje, że pogrzeb miał bez księdza,
bez rodziny, na koszt opieki społecznej.
W ten czas wypominkowy pamiętam oczywiście o zmarłych z mojej dalszej i bliższej rodziny.
Przed dziewięciu laty pochowałem mojego Ojca. Miał na imię Bernard, przeżył 83 lata. Pamiętam,
jak zapracowywał się dla rodziny (a było nas w domu pięcioro dzieci), jak służył ludziom swoją pracą.
Był człowiekiem prostym – jak wielu z nas. Przez 40 lat pracował jako listonosz. Codziennie wyruszał
w rejon roznosząc przesyłki pocztowe. Rzadko rowerem, najczęściej pieszo. Wielokrotnie wspinał się
po schodach na kolejne piętra. Gdyby zsumować te wszystkie kilometry, to ze swoją torbą listonosza
obszedłby na pewno w życiu kulę ziemską dookoła. Był człowiekiem pobożnym. Jego religijność była
z jednej strony bardzo męska – a więc powściągliwa w zachowaniach zewnętrznych, a z drugiej ufna
i - powiedziałbym - uczuciowa. Szanował prawo Boże, dzień święty, modlitwę. Wiele modlitw, litanii
i pieśni znał na pamięć – zauważyłem to dopiero wtedy, gdy był już stary. A starzał się pogodnie,
czuł, że "ta godzina" nadchodzi. Był zatopiony w modlitwie, której nadawał na koniec swego życia
coraz częściej charakter apostolski. Zapamiętałem Go siedzącego w fotelu z różańcem w ręku
i śpiewającego pieśni Matce Bożej.
Myślę o wielu kapłanach, którzy już przeszli na "drugą stronę", jak np. don Giuliano z Prato.
Gdy zmarł siedem lat temu miał 51 lat. Nazywałem go "drugim św. Janem Bosko" – był cały dla ludzi:
dla dzieci, młodzieży, małżeństw i biedaków; stronił od bogatych. Przez cały okres moich rzymskich
studiów u niego spędzałem wszystkie święta i wiele niedziel.
Myślę też o wielu wspaniałych księżach w podeszłym wieku, których Bóg powołał do siebie
w ciągu ostatnich dwunastu lat z domu, w którym mieszkam przy ulicy Bernardyńskiej.
Np. mój sąsiad z pierwszego piętra, ks. Jan, który odszedł w 88 roku życia. Kochał książki,
starał się przeczytać i zgromadzić dzieła literackich noblistów. Pamiętam wieczór, kiedy
długo czytaliśmy na głos rozdział "Kaczucza" z książki "Gösta Berling" Selmy Lagerlöf.
Szczególnie myślę o naszych bibliotekarzach:
- o ojcu Romualdzie, przez 26 lat dyrektorze Biblioteki. Pamiętam jego sylwetkę, gdy przychodził
z wykładami do Seminarium w latach siedemdziesiątych. Przeżył tylko 65 lat;
- wspominam wicedyrektora Jana Wiślińskiego, który dożył lat 96. Tylko jeden raz miałem z nim
kontakt listowny. W ostatnich tygodniach życia ofiarował naszej Bibliotece dar książkowy,
a w testamencie przekazał cenne zbiory kartograficzne, starodruki i cztery rękopiśmienne
dokumenty z królewskimi pieczęciami. Jan Wiśliński wielce zasłużył się dla Biblioteki KUL.
To dzięki jego trosce i zaangażowaniu po drugiej wojnie światowej trafiło do naszej Biblioteki
wiele książek z tzw. zbiorów zabezpieczonych;
- myślę o Marysi Jung (lat 44), która przepracowała u nas kilka lat w Oddziale Czasopism.
Zawsze radosna, życzliwa wobec ludzi, wydawałoby się nawet - naiwna. Ze dwa razy do roku
przychodziła do mnie z różnymi dobrymi życzeniami i swoimi "naukami". Słuchałem cierpliwie,
bo biła z niej dobroć. Gdy "nauczała" za długo, to ją delikatnie wypraszałem, ale nigdy się
nie gniewała. W pewnym momencie życia sama nie poradziła sobie ze stresem;
- pamiętam Adama (lat 54) pochylonego nad czasopismami w Oddziale Informacji Naukowej,
jak wytrwale i wyczerpująco realizował kwerendy;
- przypominam sobie Dorotę (lat 29), naszą najmłodszą bibliotekarkę, która była z nami tylko dwa lata.
Solidna w Biurze Katalogowym i pilna w Sekretariacie. Byliśmy świadkami jak mocowała się
z chorobą, jak nie chciała na leczenie zarywać pracy, nie chciała brać zwolnienia lekarskiego
i umarła podczas kilku dni urlopu wypoczynkowego.
Kiedy myślę o śmierci, wracam myślą do tych, których na ostatnią drogę zaopatrywałem.
Pamiętam (byłem naonczas księdzem od kilku miesięcy - blisko 25 lat temu), gdy wezwano mnie
w środku zimowej nocy do chorego. Poszedłem, nie mając wątpliwości, że tak trzeba, choć przyznaję
– nie przyszło mi to łatwo. Do dziś widzę jakże spokojny wzrok tego starszego mężczyzny, który
po przyjęciu mojej posługi, długo ściskał moją rękę i patrzył mi w oczy. Był ufny i pogodzony z tym,
co miało nadejść. Umarł krótko potem.
Ale pamiętam także tych, którym najbliżsi bali się powiedzieć prawdę, że "ona" jest tuż, tuż,
do których proszono mnie bym przyszedł "incognito", w kraciastej koszuli, odmówił "po cichu"
pacierze i pobłogosławił w myślach umierającego. Oczywiście – też szedłem.
Myśląc dalej o śmierci, myślę o żyjących.
Najpierw o naszych bliskich: osłabionych starością rodzicach, przyjaciołach, którzy doświadczyli już
spojrzenia śmierci. Już ich wypatrzyła; zdaje się co jakiś czas zapraszać ich do tańca, ale po kilku
obrotach wypuszcza ich ze swoich objęć, jakby mówiła: "jeszcze nie czas, jeszcze nie teraz"; odbiera
kolejno zmysły: wzrok, słuch, węch, czucie, zdolność chodzenia i dodaje choroby jedna po drugiej.
A my ciągle nasłuchujemy czy nie dzwoni telefon i boimy się na dłużej wyjechać.
Myślę też o tych, którzy nagle zostali sami po stracie najbliższych - o naszym Zbyszku i o Janie
z Redakcji Encyklopedii Katolickiej, tak druzgocąco dotkniętych przed kilku dniami tragiczną śmiercią
ich dzieci w Egipcie. Jakże bezwzględnie spełniają się słowa: "Pan dał, Pan zabrał". Bądźmy dla nich
umocnieniem i pomocą. Módlmy się za tragicznie zmarłych Łukasza i Julię: oby z tamtego brzegu
wspierali swoich Rodziców.
Myśląc dalej o śmierci, zastanawiam się nad losem ludzkim w ogóle. Człowiek tak wiele chciałby
przeżyć i objąć, wziąć i dać, budować i upiększać. I choć niekoniecznie w imię ambicji, lecz w imię
po swojemu rozumianego dobra, które tworzy, gotów jest do ofiar, do walki, by bronić swoich planów,
by upominać innych, pouczać. Tak często, choć wierzący, żyjemy jakby całe nasze życie tutaj miało
się wyczerpać. Jakby słowa Koheleta nas absolutnie nie dotyczyły, jakbyśmy tylko my byli na świecie
i jakby wiatr nie wiał kolistą drogą i nie powracał na drogę swojego krążenia; jakby słońce nie wracało
na swoje miejsce i jakby historia nie lubiła się powtarzać w kolejnych odsłonach. A przecież wszystko
ma swój czas: noc i dzień, siew i żniwa, narodziny i śmierć, budowanie i burzenie, płacz i radość,
pieszczoty cielesne i powstrzymywanie się od nich, mówienie i milczenie, wojna i pokój.
Myślę też o nas: kto wcześniej przejdzie na drugą stronę i co zabierze ze sobą:
- swoją pracę, często cichą, niewidoczną, nie najlepiej opłacaną, nie dość hojnie nagradzaną,
a zajmującą niekiedy serce bardziej, niż by to wydawało się koniecznym;
- dobry stosunek do ludzi, współpracowników, czytelników – tych przychodzących osobiście
i tych, którzy kryją się za prośbami wyrażonymi w listach, telefonach czy e-mailach;
- bogactwo i ciężar życia małżeńskiego, rodzinnego czy też innego stanu w którym żyjemy;
- więzy przyjaźni, nieśmiałe koleżeństwo, miłość.
Kiedy nadejdzie czas przejścia na drugą stronę, obyśmy byli gotowi i mieli w sobie odrobinę więcej
dobra niż błędów i słabości; by szala dobrych uczuć i czynów przeważyła, uchylając nam wrót
ku życiu wiecznemu.
Kiedy myślę o śmierci, myślę też o sobie:
- ileż Bóg mi dał, ile zawierzył, a ile z tego umiałem Mu oddać, pomnożyć?
- kiedy naprawdę moje życie jest Bogu konsekrowane, a więc Jemu poświęcone, Jemu oddawane,
a kiedy tak nie jest?
- czy zawsze pamiętam, aby być znakiem – sakramentem, czy może staję się
mgłą zakrywającą komuś horyzont zbawienia?
Myślę o własnej śmierci, której nadejścia nie chciałbym przegapić i o własnym pogrzebie,
aby dla nikogo nie był kłopotem oraz o grobie, aby czasem się ktoś nad nim zatrzymał.
I wreszcie, kiedy myślę o śmierci, to myślę o Chrystusie:
- o Jego posłuszeństwie wobec Ojca;
- o Jego miłości do wszystkich ludzi (Jana i Piotra, Magdaleny i Zacheusza; Łazarza, Marty i Marii,
do nie pochodzących z Narodu Wybranego, do zdrowych i chorych, do wrogów i przyjaciół,
do prostych rybaków i uczonego Nikodema…);
myślę:
- o Jego cierpieniu,
- o nie osądzaniu innych,
- o nieustannym objawianiu prawdy,
- o obietnicy miejsca dla każdego człowieka w domu Ojca;
myślę:
- o opuszczeniu Go przez Apostołów,
- o przyjęciu niesprawiedliwego wyroku,
- o Jego na krzyżu rozpostartych ramionach, obejmujących każdego człowieka i cały wszechświat,
- o Jego: "Ojcze, odpuść im...",
- o Jego: "W ręce Twoje Panie...";
i na koniec:
- o Jego zmartwychwstaniu oraz obietnicy powrotu.
I pomimo tego, że kolistą drogą wieje wiatr i życie ludzkie w swej istocie nie zmienia się przez wieki,
gdyż dialektyka Koheleta jest ciągle obecna w naszej naturze, to jednak każdy ludzki los jest jedyny,
niepowtarzalny i ma własne imię. I wierzę, że Jezus Chrystus, który zna imię każdego z nas, powróci,
aby nas oddać Ojcu Niebieskiemu i aby nas wszystkich uwiecznić!
Hiob wyraża to słowami, które przyjmujemy za swoje: "Ja wiem, że Wybawca mój żyje,
na ziemi wystąpi jako ostatni... me szczątki skórą odzieje i w moim ciele Boga zobaczę".
Kiedy więc myślę o śmierci... to mam nadzieję na zmartwychwstanie i życie w Domu Ojca,
a więc myślę - o życiu.
Ks. Tadeusz Stolz
Cmentarz we Lwowie, widok z przełomu wieków XX i XXI (fot. NN)
Ostatnia aktualizacja: 14.05.2008, godz. 18:22 - Jan Wasilewski